
Wiem, że zdarzało mi się już pisać w podobnym tonie o kilku z wcześniejszych epizodów, ale „The Hitch-Hiker” jest bez wątpienia najlepszym z dotychczas przeze mnie obejrzanych odcinków „Strefy zmierzchu”. Nie powiem, że bije na głowę takie odcinki, jak „The Sixteen-Millimeter Shrine”, czy „Walking Distance”, które też oceniam równie wysoko i również uwielbiam, bo każdy z moich ulubionych odcinków „The Twilight Zone” kocham za co innego. Ten konkretny za to, że jest ocierającym się o perfekcję, trzymającym w ciągłym napięciu i doskonale zagranym dziełem sztuki filmowej. Jest też pierwszym odcinkiem „Strefy…”, który nie podaje wszystkich wyjaśnień na tacy i zostawia sporą swobodę do interpretacji. I – przede wszystkim – możemy w nim podziwiać olśniewającą Inger Stevens!
Nan Adams (Inger Stevens) poznajemy w trakcie jej samotnej podróży z Manhattanu do Los Angeles. Spokój wyprawy zostaje zakłócony przez pojawiającego się przy drodze, odzianego w czarny garnitur mężczyznę. Ów autostopowicz (w tej roli etatowy „Azjata” ówczesnego kina – Leonard Strong) w niewyjaśniony sposób zawsze znajduje się kilka mil przed młodą kobietą i każde jego pojawienie wydaje się być kolejnym stopniem ku pogłębiającej się paranoi. Napotykani ludzie zaczynają postrzegać ją jako wariatkę a ci, u których szuka potwierdzenia na istnienie obiektu swoich obaw, utrzymują że nikogo takiego nie widzieli. Ostatecznie dziewczyna, chcąc uspokoić swoje nieokreślone lęki (trzeba bowiem dodać, że tajemniczy autostopowicz nie robi w sumie nic złego) chwyta za telefon i dzwoni do domu. Osoba z drugiej strony twierdzi, że matka Nan udała się właśnie na pogrzeb… córki, która tydzień wcześniej zginęła w wypadku samochodowym. Na dziewczynę spływa zrozumienie i ukojenie, wie już skąd brał się ten niezrozumiały strach i domyśla się kim jest autostopowicz.

Nic dziwnego, że o prawa do wykorzystania skryptu autorstwa Lucille Fletcher walczył wcześniej sam Alfred Hitchcock a słuchowisko radiowe, w którym główną rolę grał Orson Welles cieszyło się ogromną popularnością wśród słuchaczy. Ostatecznie dobrze się stało, że prawa udało się nabyć Serlingowi, który w przeciągu sześciu godzin przerobił scenariusz na potrzeby „Strefy zmierzchu” a efektem finałowym okazało się dwudziestominutowe arcydzieło. Najważniejszą zmianą była postać protagonisty – Serling uznał, że o wiele większą empatię wzbudzi w widzach postać kobieca.
Wprowadzenie postaci Nan Adams, prześladowanej i zdesperowanej dziewczyny, okazało się strzałem w dziesiątkę. Inger Stevens od pierwszej chwili zdobywa serce widza urodą i niesamowitym urokiem a każda z kolejnych faz jej pogłębiającej się fobii odgrywana jest w sposób nadzwyczaj sugestywny. Oto samotna piękność w opałach, której wierzy tylko widz i tylko widz przejmuje się jej losem. Naprawdę, sposób prowadzenia tej postaci, sprawia, że więź z Nan nawiązuje się błyskawicznie. Boimy się o nią i boimy się wraz z nią. Poza mistrzowską grą aktorską dochodzi tu – po raz pierwszy w przypadku tego serialu – znakomicie odegrana ścieżka dźwiękowa z wewnętrznym monologiem bohaterki.
Odcinek trzyma w nieustannym napięciu. Kilka scen jest autentycznie strasznych (pojawiająca się nagle twarz autostopowicza patrząca wprost na widza). Inne sprawiają, że serce zaczyna bić niesamowicie szybko (scena z przejazdem kolejowym). Błędem byłoby oceniać całość, jako podporządkowaną finałowemu twistowi historyjkę. Tu po prostu każda minuta niesie w sobie coś interesującego, każda scena ma sens i w ostatecznym rozrachunku wszystko „trzyma się kupy”. A po finale pozostają pytania? Kim był autostopowicz? Czy miejsce, w którym dzieje się akcja to „zaświat”, czy może Nan „nawiedza” prawdziwy świat a spotykane postaci – nie mając tego świadomości – mają kontakt ze zjawą? Znacie opowieści o nawiedzonych pojazdach pojawiających się na opuszczonych odcinkach drogi? Może Nan jest częścią jednej z nich?
Ciekawostką jest fakt, że remake tej historii z 1997 roku, zatytułowany „End of the Road” jest filmem tak mało popularnym, z aktorami tak mało znanymi, że trudno znaleźć jakieś konkretniejsze informacje na jego temat – co w dzisiejszych czasach wydaje się zjawiskiem nieomal nadprzyrodzonym.

Genialna robota pod każdym względem. Scenariusz, reżyseria, muzyka – wszystko tworzy tutaj idealną całość, doskonale odcinek trzyma w napięciu. A piękna Inger Stevens w głównej roli jest po prostu niesamowita, nie tylko przeurocza, ale i potrafi grać. Od pierwszej sceny przeżywa się razem z nią wydarzenia jak i obawia się widz o jej los. Najlepszy do tej pory odcinek, który oceniam na 9/10. Najwyższej oceny tylko dlatego nie dam, bo 10 prawie w ogóle nie daję:-)
PolubieniePolubienie
Cieszę się, że się spodobało. Dla mnie jest to najlepszy epizod pierwszej serii „Strefy Mroku”. Nie chcę ferować wyroków, bo sporo oglądania jeszcze przede mną, ale myślę, że do samego końca pozostanie moim ulubionym epizodem serialu.
PolubieniePolubienie