
Trzeci z zeszytów „The Twilight Zone” od The Gold Key ukazał się w maju 1963 roku, a w nim znaleźć można było nieco mniejszą niż zwykle liczbę historii komiksowych. Jak wiadomo, nie zawsze ilość przekuwa się w jakość, i jakby na potwierdzenie tego trzy opowieści ze „Strefy Mroku” prezentują nieco wyższy poziom fabularny od tych, które ukazały się wcześniej w ramach tej serii. W zeszycie nie mogło też – tradycyjnie już – zabraknąć wkładek edukacyjnych z serii „Keys of Knowledge”, których treść tym razem skupia się na rozwoju sposobów transportu i szlaków komunikacyjnych na przestrzeni wieków.

Ponadto, w krótkim opowiadaniu zatytułowanym „The Ghost of the Drifting Tomb”, poznamy opartą na faktach historię pewnego zatopionego frachtowca, której finał rozegrał się w dokach portu gdańskiego. Do znanych z poprzednich zeszytów rysownika Joego Certy’ego i liternika Bena Ody dołączyli Mike Sekowsky (ołówek) –wieloletni rysownik serii „Justice League of America”, scenarzysta komiksów z Wonder Woman, współpracujący również z wydawnictwem Marvel – Mike Peppe (tusz), który współtworzył między innymi serię „Boris Karloff Tales of Mystery”, również ukazującą się w ramach imprintu The Gold Key, oraz Alex Toth (ołówek i tusz), rysownik i animator, pracujący przy seriach animowanych produkowanych w studiu Hanna-Barbera – wśród nich kultowe dziś kreskówki, takie jak „Birdman i Trio z Galaktyki” czy „Kosmiczny Duch”.

Zeszyt otwiera rozgrywająca się w realiach II wojny światowej opowieść zatytułowana „The Last Battle”. Jej głównym bohaterem jest starszy szeregowy George Rogers, który oddzielony od głównej grupy uderzeniowej przedziera się przez zalewane strugami deszczu ostępy Lasu Ardeńskiego. Rogers próbuje dotrzeć do reszty kompanii, z którą stracił kontakt, udając się na samotny zwiad. Żołnierz gubi się jednak w nieznanym sobie terenie. Kiedy zziębnięty i głodny błądzi między drzewami, nieopatrznie następuje na niewybuch, którego nagła eksplozja pozbawia George’a przytomności.
Po ocknięciu widzi unoszące się kilka cali od jego nosa ostrze bagnetu. Na szczęście mężczyzna, który go znalazł, okazuje się mówiącym po angielsku żołnierzem. Zaskoczenie budzi jednak jego nietypowe umundurowanie i staroświecki hełm. Po krótkiej wymianie stopni i zrelacjonowaniu przez Rogersa jego dotychczasowych perypetii, tajemniczy sierżant zabiera George’a do swojego dowódcy i obozu, w którym znajduje się cała kompania odzianych podobnie żołnierzy. George zostaje tam opatrzony i poproszony o przybliżenie lokacji, w której reszta kompanii Rogersa została zaskoczona przez przeważający ich siłą niemiecki oddział.

Dowódca ordynuje wyposażenie George’a w mundur i hełm, po czym wydaje rozkaz do szturmu na wskazaną przez niego pozycję. Żołnierze nie kryją swojej radości z faktu, że raz jeszcze będą mogli dołożyć Szkopom, a kiedy docierają na miejsce, formują szyk i przeprowadzają stary dobry szturm bagnetowy. Otaczający małą farmę, gdzie schronili się amerykańscy żołnierze, Niemcy widząc przeważający ich ilościowo i jakże nietypowy oddział poddają się. Wkrótce potem batalion, wraz z wziętymi do niewoli niemieckimi żołnierzami, znika we mgle, a na placu boju, uratowani w ten cudowny sposób Amerykanie, znajdują nieprzytomnego George’a Rogersa, wciąż odzianego w mundur żołnierzy z okresu Wielkiej Wojny, z leżącym obok adekwatnym do umundurowania hełmem. Amerykański sierżant stwierdza, że niemożliwym jest, aby ludzie, którzy przyszli im z odsieczą, byli jakimś zaginionym batalionem z okresu I wojny światowej. „Niemożliwe, sierżancie? Nie w strefie mroku” – puentuje historię sam Rod Serling w ostatnim kadrze tej opowieści.

Przed kolejnym komiksem przeczytać możemy krótkie, oparte na prawdziwych wydarzeniach opowiadanie pod tytułem „The Ghost of the Drifting Tomb”. W kwietniu 1903 roku (w opowiadaniu błędnie datuje się to zdarzenie na rok 1910) na wodach Morza Bałtyckiego norweski (w tej historii mylnie nazwany jednostką szwedzką) parowiec Aurora natrafia na przewrócony do góry dnem wrak niemieckiego frachtowca Erndte, z wnętrza którego dobiega miarowy metaliczny stukot. Przesądna załoga Aurory zamierza czym prędzej odpłynąć i pozostawić ten, niewątpliwie nawiedzony przez duchy, statek samemu sobie. Kapitan jednak, będąc człowiekiem niezwykle honorowym, nakazuje wzięcie wraku na hol. Aurora, wraz z wpół zatopionym Erndte, udają się do najbliższego portu, do miasta Danzig. W dokach, po wycięciu dziury w kadłubie, odnajdują we wraku półżywego i jedynego ocalałego członka załogi, szypra Hansa Engellandta. Okazuje się, że mężczyzna przeżył na pokładzie zatopionego statku dryfującego po morzu niemal dwa tygodnie. Męczony głodem i koszmarami porzucił już wszelką nadzieję na ratunek, a światło, które ukazało się jego oczom po otwarciu kadłuba, wziął za kolejny z majaków. Widzowie „The Twilight Zone” z miejsca zadadzą pytanie, czy to właśnie wydarzenie mogło zainspirować Roda Serlinga do napisania scenariusza do odcinka „The Thirty-Fathom Grave”? Cóż, mogło, ale… nie istnieje żaden dowód, który mógłby to potwierdzić. Twórcy opowiadania należą się jednak słowa przygany za to, jak bardzo przekręcił kilka dość istotnych faktów.

Kolejną komiksową historią jest w tym numerze „Birds of a Feather”. Opowiastka ze wszech miar humorystyczna, w której niejaki pan J. B. Grunch, prezes firmy Grunch Products, despota i awanturnik, zakazuje swoim pracownikom karmić gołębie, które swoim pojawianiem się na parapecie okna biura rozpraszają jego uwagę i doprowadzają do szewskiej pasji. Grunch jest przekonany, że to przez cholernych miłośników gołębi dokarmiających te „latające szczury”, jego biurowiec wydaje się prawdziwym punktem zbornym dla ptactwa.

Pan Grunch zleca pani Twilby, swojej sekretarce – kobiecie słusznej budowy, narysowanej tak, że przypomina osobę transseksualną – by poinformowała o zakazie karmienia gołąbków resztę personelu. Grunch nie wie jednak, że to właśnie ona jest największą miłośniczką tych ptaków, na dokładkę bojowniczką o prawa gołębi, która sobie tylko znanym sposobem przekabaciła niejednego zhardziałego przeciwnika ptaszków na swoją stronę. Z panem Grunchem nie jest jednak tak łatwo, więc pani Twilby zmuszona jest sięgnąć po rozwiązanie ostateczne. Po wcieleniu swojego sekretnego planu w czyn, okazuje się, że pan Grunch przeszedł niesamowitą metamorfozę – jego zdumieni pracownicy odkrywają, że sam z radością karmi gołąbki, a nawet przemawia do nich, nazywając jednego z nich po imieniu, Waldo.

Pewnego razu, kiedy dwójka pracowników odwiedza biuro pana Gruncha, spodziewając się zastać tam szefa i panią Twilby, zamiast nich znajdują tam parę gołębi, bezczelnie przechadzającą się po biurku pryncypała. Zastanawiając się, gdzie też podział się pan Grunch i jego sekretarka, przepędzają ptaki i zamykają okno. Pewne zdziwienie budzi fakt, że na biurku leżą dwie pary okularów, jedna należąca do pana Gruncha, który nigdy się z nimi nie rozstawał, druga do pani Twilby. „Dwoje ludzi zniknęło. Pozostały po nich tylko ich okulary. Przypadek? Być może, ale z drugiej strony, czy ktokolwiek widział kiedyś gołębie w okularach?” – czytamy w dymku pod kadrem, na którym para gołębi odlatuje w kierunku zachodzącego słońca.

Ostatnią z historii z tego zeszytu jest „The Queen is Dead – Long Live the Queen”, a w niej grupa archeologów pod przewodnictwem profesora Antona Kraga zmaga się z potężną burzą piaskową, która dopadła poszukiwaczy gdzieś w sercu nieprzebytej pustyni. Kiedy zawieja nagle ustępuje, naukowcy spostrzegają kawałek muru jakieś budowli, widoczny pod jedną z wydm. Po kilkugodzinnej pracy okazuje się, że oto natrafili na przełomowe odkrycie – nieznany grobowiec z czasów faraonów.
Cudem ominąwszy pułapki, dostają się do wypełnionej kosztownościami komnaty, której ścianę zdobi wyjątkowo realistyczne malowidło. Odkrywcy są jednak znużeni i postanawiają przełożyć dalszą eksplorację i badania na kolejny dzień. Profesor Anton nie może jednak zasnąć, jest zbyt podekscytowany odkryciem. Postanawia samotnie wrócić do grobowca, by zgłębić jego sekrety. Kiedy dostaje się do środka, wejście zatrzaskuje się, odcinając mu możliwość powrotu.

Z odkrytej wcześniej komnaty dobiegają jakieś odgłosy i bije poświata. Profesor, przekonany, że jego asystenci również mieli kłopoty ze snem i wpadli na ten sam pomysł, udaje się w jej kierunku. Tam odkrywa rzecz niesamowitą – wszystkie postaci z malowidła ożyły, ucztują i bawią się w najlepsze. On sam zaś jest osobą oczekiwaną – królowa Sirah, druga żona „wielkiego faraona Ramzesa”, zamierza zabawić siebie i resztę dworu jego kosztem.
Nie pomagają tłumaczenia Antona, że nie jest rabusiem, ale naukowcem – jedyny wybór, jaki zamierza w jego sprawie podjąć Sirah, jest to, czy poszczuć na niego panterę, czy szakala, które u stóp swej pani szarpią łańcuchy, nie mogąc doczekać się, by pożreć intruza. Ostatecznie jednak królowa wydaje się zaciekawiona dziwnym siwobrodym człowieczkiem, prawiącym o niesamowitych rzeczach. Kiedy nadciąga świt, postanawia dołączyć profesora Kraga do swojej nieśmiertelnej świty. Gdy następnego dnia Johnson i Miller, asystenci profesora, zapuszczają się do grobowca, na malowidle przedstawiającym dwór królowej Sirah – „tak realnym, że wydaje się, iż postaci mogłyby do nas przemówić” – odnajdują sługę, który jako żywo przypomina postać profesora Kraga…

To zdecydowanie najlepszy z dotychczasowych numerów komiksu „The Twilight Zone”. Gdyby rozbudować i lekko oszlifować każdą z zawartych tu opowieści, mogłyby stać się całkiem solidnymi fundamentami pod interesujące epizody serialu. Mimo faktu, że puenty wszystkich tych historii rażą pewną oczywistością, a w finale „The Queen is Dead – Long Live the Queen” głównego bohatera dotyka wielka niesprawiedliwość – w serialowej „Strefie mroku” rzadko się zdarzało, by postać pozytywną dotykała podobnej rangi kara – to trudno zarzucić tym opowiastkom popadanie w banał. A przynajmniej infantylność tego poziomu, z jakim mogliśmy mieć do czynienia w komiksach z poprzednich zeszytów. Pod kątem ilustracji najlepiej wypada Alex Toth. Jego rysunki są czytelne i przyjemne dla oka. Komiksy rysowane przez Mike’a Sekowsky’ego prezentują bardzo nierówny poziom – rysownik ma jakiś dziwny problem z postaciami. Wygląd tych samych bohaterów – zazwyczaj okropnie brzydkich, wręcz karykaturalnych – potrafi się diametralnie zmienić z kadru na kadr. Okładka zaś – której autorstwa nie mogę dociec – to absolutna perełka.