
Zainspirowany, trwającą przez godzinę – przegraną – „batalią” Serlinga z „jednorękim bandytą” w trakcie pobytu w Las Vegas, odcinek „The Fever” bynajmniej nie należy do najbardziej oryginalnych pod względem scenariusza. Ot, starsze małżeństwo, państwo Flora i Franklin Gibbs (w tych rolach Vivi Janis i Everett Sloane) wygrywają darmowy weekend w przybytku hazardu w Las Vegas. Franklin jest człowiekiem o niezachwianej moralności i uważa, że ich pobyt w hotelu i kasynie jest kompletną stratą czasu a uprawianie hazardu uznaje za skazę na honorze. Kiedy jednak po przypadkowej wygranej na automacie najpierw łapie bakcyla, a potem – starając usprawiedliwić swoją wzrastającą „gorączkę” tym, że nie wolno mu zachować „brudnych” pieniędzy i musi je wrzucić z powrotem tam, gdzie ich miejsce – pogrąża się coraz bardziej w paranoi, nadając maszynie cechy nieomal diaboliczne. Przemiana, jaką przechodzi pan Gibbs w ciągu nieprzespanych 24 godzin jest wręcz szokująca.
„The Fever” jest praktycznie pozbawionym elementów nadprzyrodzonych moralitetem. Oczywiście, zakończenie z „ożywającym” automatem do gry można traktować dwuznacznie, choć interpretacja „szydzącej” z bohatera maszyny, jako faktycznie zaistniałego w życiu Gibbsa zjawiska nadnaturalnego jest mimo wszystko sporym nadużyciem (zważywszy na to, że Flora Gibbs nie widzi tego, co zobaczył jej mąż). Maszyna to zdecydowanie symbol i na dodatek zaimplementowany w finale w sposób mało finezyjny, wprowadzający – chyba niezamierzony? – element komizmu.

Jakkolwiek by nie było – analiza tego, w jaki sposób rodzi się i postępuje „głód” hazardowy wypadła w „The Fever” naprawdę przyzwoicie. Głównie dzięki znakomitej kreacji Everetta Sloane’a, portretującego Gibbsa nieomal, jako dwie skrajnie różne postaci. Pierwsza to nieugięty wróg hazardu, moralizator, przeciwnik blichtru Las Vegas i krytyk ludzkiej głupoty. Druga – człowiek w szponach nałogu, opętany rządzą „odegrania” się, nie zważający na to, co dzieje się wokół niego i, ostatecznie, złamany przez mamidło żyjącego automatu do gier.
Trudno mi zaliczyć „The Fever” do moich ulubionych odcinków „The Twilight Zone”. Godna zapamiętania jest z pewnością rola Everetta Sloane’a, natomiast łatwy do przewidzenia rozwój wydarzeń i mało oryginalny pomysł wydają się być zdecydowanie poniżej standardów tego serialu. W skrócie: projekcja osobistych frustracji twórcy „Strefy…” i zgrzebna tragifarsa o uzależnieniu od hazardu.

Ocena odcinka: 5/10